Chociaż nie ma najmniejszych obiektywnych podstaw, by muzykę kameralną traktować gorzej niż repertuar symfoniczny, takie myśli mogły się pojawić w głowie przedsiębiorczego kompozytora lub wydawcy. Na przykład pierwsze wydanie drukiem Beethovenowskiej sonaty Kreutzerowskiej (w oryginale: na fortepian i skrzypce (!), czyli najmniej liczną obsadę zespołową z możliwych do wyboru), zawiera informację: „napisana w bardzo koncertującym stylu, prawie jak koncert”. Jeden ze współczesnych Beethovenowi krytyków uznał tę uwagę za przejaw arogancji kompozytora, choć… po wysłuchaniu sonaty ostatecznie się z nią zgodził. Rozmach, wirtuozeria i dramaturgia utworu sprawiają, że po wysłuchaniu niejednej kadencji można zapytać: „a kiedy zacznie grać orkiestra?”.
Najbardziej oczywistym zestawieniem obsady w sonacie na dwóch wykonawców jest połączenie tzw. instrumentu melodycznego z towarzyszącym mu instrumentem harmonicznym, czyli na przykład skrzypiec, fletu czy oboju z fortepianem. Do rzadkości należą sonaty, w których spotykają się dwa instrumenty z grupy pierwszej. Takiego niecodziennego połączenia dokonał Zoltán Kodály w swoim duecie na skrzypce i wiolonczelę. Instrumenty te (tu można dokonać pewnego sprostowania) nie dają się oczywiście zamknąć w ciasnej szufladzie oznaczonej etykietą „instrumenty melodyczne”. W utworze tym skrzypce i wiolonczela świetnie sobie radzą same bez fortepianu!
Skrzypce, wiolonczela i fortepian – już pogodzeni – spotkają się w ostatnim utworze, trio fortepianowym e-moll Dymitra Szostakowicza, utworze ważnym, uznawanym za jedno z ciekawszych dokonań na gruncie gatunku. Prace nad triem kompozytor rozpoczął w czasie oblężenia Leningradu w 1943 roku. Na poważny charakter dzieła dodatkowo wpłynęła wiadomość o śmierci przyjaciela kompozytora, muzykologa Iwana Sollertyńskiego, a także doniesienia o przerażającej skali niemieckich zbrodni w obozie zagłady w Treblince.
Bartłomiej Gembicki